Piotr Stanisław Król
CZY TĘDY NA WYSPY SZCZĘŚLIWE...

Strona Główna

O Autorze

Recenzje

Ciekawe linki



RETINA-FORUM

Okładka książki pt. Czy tędy na wyspy szczęśliwe...












WYSEPKI
wybrane teksty

Czy tędy na wyspy szczęśliwe... (fragment)
Dwa żebra Pana Władysława (fragment)
Toporem w bibliotekę (fragment)
Sztuka naskalno-naścienna (fragment)
Wenus z Milo na wybiegu (fragment)
Uprzejmie informuję Panie Baronie... (cały)
W 80 kliknięć dookoła świata (fragment)

CZY TĘDY NA WYSPY SZCZĘŚLIWE...
(fragment)

        [...] Spotkałem go pewnego letniego popołudnia na przystanku autobusowym w Wilanowie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest inny... Właściwie nie bardzo mogłem tą jego odmienność precyzyjnie określić. Może ten przepraszający uśmiech, może spojrzenie, w którym kryła się ciekawość otaczającego go świata i ludzi, może dziwaczne ubranie, a szczególnie ta zielona muszka pod szyją, za nic nie pasująca do reszty ubrania, może... Podchodził kolejno do oczekujących na swój autobus i o coś pytał. Reakcja za każdym razem była identyczna - odwrócenie się plecami i przejście kilka kroków dalej, w bezpieczną strefę z niewidocznym, ale bardzo wyraźnym znakiem ostrzegawczym: "obcym wstęp wzbroniony". Był obcy, inny. Niezrażony, kłaniał się przepraszająco i kierował kroki do kolejnej osoby. I znów to samo. W końcu spojrzał na mnie. Przez chwilę stał w miejscu i przyglądał się, jakby rozważając, czy warto po raz kolejny narażać się na ostracyzm.
        - Czy z tego przystanku można dotrzeć na wyspy szczęśliwe? - zadał mi to pytanie tak naturalnie, jakby chodziło o objaśnienie dojazdu do Łazienek lub na Pragę Południe. Po chwili osłupienia, odezwali się we mnie starzy znajomi: racjonalizm i logika. Autobusem?! Na wyspy... szczęśliwe? Jeśli już, to chyba popłynąć...?
        - Nie sądzę... tutejszy rozkład jazdy nie przewiduje takiej trasy... Nie mogłem sam sobie uwierzyć, że tak właśnie odpowiedziałem! Mogłem odwrócić się od tego człowieka plecami, zignorować, wzruszyć ramionami i stwierdzić w duchu: "to jakiś wariat, nawiedzony szaleniec!". I miałbym rację. To był niewątpliwie człowiek szalony. Człowiek niezwykły, z którym rozmawiałem, a właściwie można powiedzieć - słuchałem, przez blisko godzinę. Autobusy odjeżdżały jeden za drugim, a ja wciąż go słuchałem...

        George Bernard Shaw powiedział kiedyś: "Szaleństwo nie jest niedorzeczne: otóż im bardziej szalone, tym bardziej logiczne, tym bardziej wyrafinowane, tym bardziej wymowne, tym bardziej olśniewające".
        W plemionach prymitywnych, jak to określamy z wyższością ludzi rozumnych (podobno) - osoby odbiegające od przyjętych norm dla danej wspólnoty często uważane były za naznaczone przez siły wyższe, dobre lub złe duchy, wyznawanych przez nich bogów. Byli nietykalni, obdarzeni czcią i szacunkiem. Uważano, że ci być może widzą, słyszą i rozumieją więcej niż dane jest to zwyczajnym współplemieńcom. Tak bywało kiedyś.
        Obecnie żyjemy w czasach globalnej unifikacji, standardyzacji nie tylko norm technicznych, produkcyjnych, ale także i zwyczajów, zachowań, zjawisk kulturowych. Urzędy i komisje określają dopuszczalną długość oraz kąt zagięcia bananów (jak w tym dowcipie - "Co to jest wielbłąd? To jest koń opracowany przez komisję"). A na uniwersytetach amerykańskich określa się niepisane zasady poprawności politycznej i społecznej, których przekroczenie oznacza eliminację z rejestru ludzi "nowoczesnych i światłych". Szacowne jury najznakomitszych nagród literackich bardziej niż o poziom zaczyna zabiegać o względy określonych grup lobbystycznych. Obecnie bardziej opłaca się iść z duchem określonych przez wszechpotężne media wyznaczników, niż być z nimi na bakier, iść pod prąd. Do tego trzeba być doprawdy pozbawionym racjonalnego myślenia, po prostu - szalonym. Czy szaleństwo może być, jak to określił G. B. Shaw - "olśniewające"? Takich przykładów historia zna bez liku.
        Pod koniec XVIII wieku na dworze cesarza Austrii Józefa II pojawił się pewnego dnia muzyk, który łamał wszystkie obowiązujące zasady etykiety. Nadwornym kapelmistrzem był wówczas Antonio Salieri (1750 -1825), włoski kompozytor, wytworny, elegancki, uznawany za mistrza nut. Każdą z nich stawiał w ogromnym trudzie, wykreślał je i poprawiał bez końca. Jego kompozycje, opery były profesjonalne i znakomite w strukturze i obowiązujących zasadach. Ale brakowało w nich tego boskiego tchnienia szaleństwa. Tego, którym naznaczony był Wolfgang Amadeusz Mozart - absolutny geniusz, stawiający nuty na pięciolinii od niechcenia, bez poprawek, bez wysiłku. Antonio Salieri miał pieniądze, uznanie dworu, liczne tytuły, odznaczenia. Dożył późnej starości Znają go dziś w zasadzie tylko koneserzy. Mozart zmarł młodo, w niedostatku (można powiedzieć - w długach, wydawał zawsze znacznie więcej niż otrzymywał). Nie wiadomo nawet, gdzie spoczywa jego ciało (pochowany został w masowym grobie, na rozkaz cesarski, w związku z szerzącą się wówczas epidemią). Ale cudowna, boska muzyka tego szalonego młodzieńca bez zasad i ogłady - przetrwa do końca świata. Niektórzy mówią, że będą ją grać także i później... [...]

Powrót do spisu treści


DWA ŻEBRA PANA WŁADYSŁAWA
(fragment)

        [...] Pan Władysław wsiadł tego dnia do pociągu, który zawiózł go na stację w mieście Sztokholm. W rozkładzie jazdy stacją docelową była Warszawa. Ale pociąg się wykoleił, Pan Władysław gruchnął jak długi z siedzenia i złamał dwa żebra. Wylądował w szpitalu. Tam bardzo troskliwie zajęła się nim służba zdrowia. Lekarz popatrzył na pacjenta, podumał i przemnożył dwa żebra razy sześć i wyszło mu, a jakżeby inaczej - dwanaście (mocny był w naukach ścisłych). Na tym nie poprzestał. Dokładnie zbadał wszystkie organy Pana Władysława. Podumał i postawił diagnozę, która brzmiała, iż oprócz uszkodzonych żeberek ma on i "inne kontuzje ciała i nie wiadomo, czy będzie nadal zdolny do pracy umysłowej" (mocny był także, jako wróż i kabalista).
        Zarząd kolei żelaznej bardzo zmartwił się o swojego ciężko kontuzjowanego pasażera, który utracił z ich winy "zdolności umysłowe" (o pogruchotanych żebrach nie wspominając) i wypłacił mu sowite odszkodowanie, zapewniające dostatnie i spokojne życie bez konieczności wysilania tak nieszczęśliwie poszkodowanych szarych komórek.
        Pan Władysław wrócił do domu, usiadł przy biurku i zaczął pisać. Widocznie uznał, że jest to znakomita metoda rehabilitacji. Miał świetne warunki, bo za odszkodowanie mógł sobie kupić nawet kilkanaście domów. Szło mu znakomicie. Tak znakomicie, że w końcu uhonorowano go Nagrodą Nobla. Pan Władysław Stanisław Reymont wsiadł do pociągu, następnie na statek i po dwudziestu czterech latach od czasu, gdy poturbował się w wagonie rosyjskiej kolei, dotarł do stacji docelowej.

        Kilka miesięcy temu w starych archiwalnych dokumentach medycznych szpitala na warszawskiej Pradze odnaleziono pożółkłe zapiski doktora Jana Rocha Rauma z 1900 roku. Opinie na temat "przekrętu z żebrami i zdolnościami umysłowymi" Reymonta są obecnie zróżnicowane. Ja należę do tych, którzy uznają to za jedną z form walki z zaborcą. W końcu po ponad stuletnim wymazaniu Polski z mapy Europy, po dwóch krwawych powstaniach, wywózkach tysięcy naszych rodaków na Sybir należała się jakaś forma odszkodowania. A że wziął ją akurat Reymont przy pomocy rezolutnego medyka? Działali na miarę swoich możliwości. [...]

Powrót do spisu treści


TOPOREM W BIBLIOTEKĘ
(fragment)

        [...] Mój ojciec był zamiłowanym taternikiem. Kochał góry i podczas wszystkich urlopów ganiał z matką po Tatrach. Ta z miłości do niego nie oponowała, choć wolała zdecydowanie nadmorskie plaże. Pewnego razu podczas wędrówki spotkali na szlaku samotnego turystę, księdza. Usiedli we trójkę na kamienistym zboczu i podziwiając rozświetlone południowym słońcem szczyty zaczęli pogawędkę. Ksiądz z podziwem stwierdził, że Boskie dzieło stworzenia w tym miejscu jest szczególnie piękne i trafiające do serca. Ku bezgranicznemu zdumieniu mojej matki ojciec odpowiedział - To co ksiądz tu widzi stworzyła sama natura, bez żadnej ingerencji sił nadprzyrodzonych. Jestem marksistą i w bzdury nie wierzę.
        I dopiero się zaczęło! Ksiądz mając przed sobą zbłąkaną duszyczkę natychmiast podjął zdecydowane, usilne starania nawrócenia zatwardziałego materialisty. Zaczął cytatami św. Pawła mając nadzieję, że ten nawrócony cudownie grzesznik trafi do przekonania mojemu rodzicowi. Ten natychmiast odparował teorią ewolucji Darwina i poprawił z lewej Heglem. Na co ksiądz robiąc zręczny unik zadał sztych św. Franciszkiem, po czym niczym lewym sierpowym - doprawił św. Augustynem. Matka odsunęła się kilka metrów dalej w bezpieczne miejsce. Obydwaj skakali sobie do oczu niczym zadziorne koguciki. Gdy już księdzu wydawało się, że przyparł przeciwnika do muru, ten zadał mu potężny cios... Józefem Wissarionowiczem Dżugaszwili. To były lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku. Niebezpieczne czasy. Generalissimus Stalin, mimo że już nie żył od dwóch lat, nadal miał bardzo liczne zastępy wiernych pretorian. Ksiądz spojrzał spod oka na ojca, którego zdążył już zapewne do nich zaliczyć, i gdy już miał na końcu języka okrzyk - "Apage satanas!", ten uśmiechnął się i powiedział - Przepraszam, ale muszę zdążyć na wieczorną mszę.... Księdzu opadła z wrażenia szczęka.
        - Od kiedy to marksiści chodzą do kościoła? - zapytał z przekąsem.
        - Ze mnie jest taki marksista, jak z księdza Papuas - usłyszał odpowiedź.
        Po drodze odwiedzili jeszcze zaprzyjaźnionego od lat z ojcem górala, gdzie wypili herbatę z prądem dla uspokojenia nerwów. Księdza oczywiście. Ojciec bawił się świetnie. Zwrócił po przyjacielsku uwagę, że jego argumentacja z powołaniem się na tezy św. Tomasza z Akwinu trochę kulała i powinna być zdecydowanie poprawiona. Wieczorem obydwaj byli w tym samym kościele. Okazało się, że ksiądz też się śpieszył... aby ją odprawić.

        Gdy matka skończyła opowiadać historię sprzed lat zrozumiałem, dlaczego ojciec pozostawił mi w literackim spadku taki, a nie inny zestaw lektur. Aby można było podejmować racjonalną polemikę z przeciwnikiem, trzeba dobrze znać jego argumenty. Aby dyskutować o literaturze też trzeba znać jej odcienie, barwy, charaktery, słabości, najprzeróżniejsze przejawy geniuszu i marności, które ją naznaczały, stygmatyzowały. Topór nic nie pomoże. Tu potrzebny jest rozum. [...]

Powrót do spisu treści


SZTUKA NASKALNO-NAŚCIENNA
(fragment)

        [...] Czy uwiecznianie naszych myśli, pozostawianie graficzno-malarskich śladów na ścianach, murach, skałach jest formą sztuki, czy - jakby to z pewnością określił "Gruby Bolo" - wandalizmem. Zanim odpowiemy na to pytanie, trzeba by sięgnąć do sztuki naskalnej pozostawionej przez naszych dalekich przodków. Analizując rysunki, malowidła sprzed tysięcy lat odkrywane w licznych jaskiniach, zastanawiałem się nad pierwszym, dziewiczym pociągnięciem palcem, a może patykiem, na skalnym, chropowatym podłożu. Co skłoniło naszego praojca, by wieczorem (tak to sobie wyobrażam), po spożyciu upieczonego nad ogniem udźca (czyjego, lepiej nie wnikajmy), dokonaniu aktu prokreacji z towarzyszką lub towarzyszkami życia (dzięki czemu możemy dzisiaj uganiać się po jaskiniach-hipermarketach za udźcem w puszce w super promocji), by w końcu wstał, podszedł do ściany i nakreślił pierwszy znak, następnie drugi, trzeci i kolejne. Za tym poszły eksperymenty z barwnikami z roślin, purpurą, błękitem, karbonem... Przetrwały do dziś. Sztuka to czy wandalizm? A może po prostu odwieczna potrzeba wyrażania myśli, wewnętrznej ekspresji, refleksji nad otaczającym nas światem, za otworem jaskini, za oknem - wyjścia poza stały schemat rządzący ewolucją: "konsumpcja - wydalanie - rozmnażanie".
        W jednej z jaskiń malowidła podpisane są... odciskami dłoni artysty, czy też artystów. Przetrwały tysiące lat, można dzisiaj zbliżyć do nich dłonie, dotknąć, nawiązać szczególny, wręcz metafizyczny kontakt z naszymi praprzodkami. Może nasza dzisiejsza potrzeba rysowania, pisania, pozostawiania śladów na ścianach, murach, skałach, to odruch atawistyczny?
        Tego typu napisy charakteryzują się, podobnie jak w innych "środkach masowego przekazu", zróżnicowanym poziomem intelektualnym. Obok rynsztokowych, kloacznych, są i takie, które zapadają głęboko w pamięć, a nawet inspirują, jak choćby reżysera Krzysztofa Zanussiego do nakręcenia filmu pod tytułem wziętym niemal dosłownie "ze ściany" - "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" (w oryginale: "Życie to jest śmiertelna choroba...")
        Kilkanaście lat temu, jadąc szarym świtem miejskim autobusem, przeczytałam na brudnym, liszajowatym murze napis: "Przepraszam, że się urodziłem. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy!". Pierwszą myślą, która przemknęła mi przez głowę było sarkastyczne - "Nie jest to zapewne wyznawca reinkarnacji". Później przyszła zaduma i refleksja - co skłoniło tego człowieka, by wyjść z domu i uwiecznić na ścianie tę myśl, pozostawić rozpaczliwe wołanie w szarej przestrzeni miasta? Kim jest? Czy jest...? A może był...? Znak, jak ten odcisk dłoni w prastarej jaskini... Tajemnica ludzkiej egzystencji, skryta w zimnej, szorstkiej, szarej płaszczyźnie...
        Temat sztuki naskalno-naściennej rozważałem jakiś czas temu z moim przyjacielem. Kiedy wspomniałem mu o tych szczególnych "przeprosinach za życie" zainteresował się, w którym dokładnie to było miejscu. Kiedy zlokalizowałem precyzyjnie budynek, pokiwał z zadumą głową i powiedział - Tam obok jest teraz siedziba dużego banku... cholera! Znam to miejsce. Milczał przez jakiś czas, w końcu wycedził przez zęby - Wiesz co, zakradnę się tam w nocy i "wykrzyczę" na całe miasto taki napis: "Przepraszam, że wziąłem tutaj kredyt! Obiecuję, że więcej się to nie powtórzy!". [...]

Powrót do spisu treści


WENUS Z MILO NA WYBIEGU
(fragment)

        [...] Okaleczona Wenus z Milo spoglądająca na nas w paryskim Luwrze zachwyca i pobudza wyobraźnię. Zachwyca kobiecą miękkością kształtów, kanonem urody tak odmiennym od dzisiejszych trendów, gdzie na wybiegach światowych pokazów mody królują wychudzone, anorektyczne modelki. Pobudza wyobraźnię, bo nie wiemy, jakie miała ręce, dłonie - czy coś w nich trzymała: pomarańcze, gałązkę oliwną, a może po prostu jej długie subtelne palce coś wskazywały, jakieś szczególne miejsce na greckiej wyspie w archipelagu Cyklady.
        Czas, w którym żyjemy, to czas panowania kultu młodości, ściśle określonych wzorców urody, gdzie królują: centymetr, waga łazienkowa, tablica przeliczeń kalorycznych. Zastanawiam się czasem, czy nie należałoby nazwać tego zjawiska "terrorem lalki Barbie", którego ofiarami stają się tysiące młodych kobiet, a także - w co trudno uwierzyć - mężczyzn, którzy doprowadzają swoje organizmy do krańcowego wycieńczenia i często śmierci. Pozostają po nich: centymetr, waga, tablica przeliczeń kalorycznych...
        To powszechne zjawisko kultu młodości, urody (czyżby?) tak naprawdę nie służy dobru człowieka. Przede wszystkim służy: koncernom farmaceutycznym, kreatorom mody, producentom żywności (niskokalorycznej!) i preparatów odchudzających, no i oczywiście chirurgom plastycznym. Ostatnio media informowały, że wstrzykiwanie botoxu (środek na wygładzanie zmarszczek) będzie można sobie zażyczyć w... hipermarkecie, pomiędzy np. zakupem zgrzewki Coca-Coli Light w super promocji i szamponu przeciwłupieżowego. A propos mediów - te to już żyją z tego całego "kultu" doskonale. Koniunktura się kręci. A że są ofiary? No cóż, pogoń za zyskiem, za kolejnymi miliardami dolarów na koncie firm to gra bezwzględna. Słabsi giną... [...]

Powrót do spisu treści


Uprzejmie informuję Panie Baronie...
(cały tekst)

        Jakiś czas temu, zmagając się z bezsennością, przerzucałem pilotem kanały telewizyjne, w porze tzw. "minimalnej oglądalności". Na jednym z nich puszczano reportaż z lekkoatletycznych zawodów "Muminków", dzieci z zespołem Downa. Odłożyłem pilota, usiadłem wygodnie w fotelu i z uwagą zacząłem śledzić ten szczególny mityng sportowy. Co mnie do tego skłoniło? Sam nie wiem. Może ta mała, puciata dziewczynka ze śmiesznymi palemkami na głowie, roześmiana od ucha do ucha? A może dumna mama, obejmująca ze łzami w oczach swojego synka, który rozpaczliwie starał się wyrwać z tego iście pytonowego uścisku? Był przecież bohaterem, zwycięzcą z prawdziwym pucharem, a nie jakimś tam sobie maminsynkiem.
        Niewielki stadion, garstka widzów - głównie rodziców, bliskich oraz przyjaciół. Przed telewizorem ja i ułamek procenta podobnych do mnie, bezskutecznie zmagających się z brakiem snu. Podczas tych zawodów byłem świadkiem wydarzenia niezwykłego, przepięknego. Przywracającego wiarę w coś, co wydawałoby się, minęło bezpowrotnie. Obraz ten powraca do mnie bardzo często, gdy oglądam zmagania współczesnych herosów światowych stadionów.
        Bieg na sto metrów. Na linii startowej ustawiło się ośmiu chłopców. Miny dziarskie, podskakują, rwą się do biegu z takim zapałem, że starter z trudem ustawia ich w szeregu. Start! Ruszyli. Biegną ile sił w nogach. Uniosłem się w fotelu i kibicuję. Wszystkim.
        Jeden z Muminków wyraźnie zaczyna wyprzedzać rywali. Wpatrzony w taśmę na mecie, biegnie ile sił w nogach po puchar, po wymarzone zwycięstwo. W pewnym momencie, na sąsiednim torze przewraca się na ziemię rywal. Koziołkuje, uderza głową w bieżnię. Ciężki i bolesny upadek. Chłopiec prowadzący w biegu odwraca głowę i... zatrzymuje się! Spogląda przez moment na linię mety, na wyprzedzających go rywali.
        Zamarłem w bezruchu metr przed telewizorem. Pytam w myślach - Co robisz, co robisz...? Niedoszły zwycięzca podejmuje decyzję, podbiega do leżącego rywala, podnosi go z bieżni. Tamten lekko utyka, widać otarcia na nogach, na ręku. Przez krótką chwilę ze sobą rozmawiają, jakby się o coś spierali. Trwa to dwie sekundy, pięć - nie wiem. Czas nie ma w tym momencie już żadnego znaczenia.
        Biorą się pod ręce i razem biegną do mety. Jeden kuśtyka, krzywi się z bólu, ale drugi mocno go trzyma i co chwila coś pokrzykuje, dodaje otuchy. Są już ostatni, wyprzedził ich nawet ten mały grubasek na pierwszym torze, który w pewnym momencie zmienił bieg na chód.
        Gdy przekraczają linię mety obydwaj podnoszą ręce w geście tryumfu, śmieją się i cieszą. Przegrali bieg, wygrali coś znacznie więcej niż bieg.

        W roku 1894, ponad sto lat temu, baron Pierre de Coubertin powołał do życia ideę igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Wskrzesił ducha szlachetnej rywalizacji sportowej, szacunku wobec przeciwnika, czystej, uczciwej gry. Oglądając dzisiaj zmagania na arenach sportowych, wiele osób zadaje sobie pytanie, co z tych idei zostało? Gdzie ich szukać we współczesnej, bezwzględnej rywalizacji, trawionej trądem afer dopingowych, korupcyjnych, zakulisowych rozstrzygnięć. Przykładami można sypać, jak z rękawa. Dla mnie rangę symbolu mają dwa wydarzenia ze współczesnych stadionów sportowych.
        Pierwsze miało miejsce podczas mistrzostw świata w piłce nożnej przed kilkunastu laty. Mecz Argentyna - Anglia. Klasyk - jak określają takie mecze komentatorzy i kibice. W drużynie Południowoamerykańskiej gra - jak go wszyscy okreśłają - cudowne dziecko futbolu, czarodziej piłki, wielki Diego Maradona. Ja też przyłączałem się do tej opinii. Do tego dnia.
        Mecz jest zacięty i wyrównany. W pewnym momencie Diego dostaje na polu karnym podanie prosto na głowę. Wyskoczył w górę. Mały wzrost piłkarza i las rosłych obrońców angielskich, nie pozwala na dosięgnięcie piłki, a więc najspokojniej w świecie wpycha ją do bramki... ręką. Wszyscy to widzą: kilkadziesiąt tysięcy ludzi na stadionie, ponad miliard ludzi przed telewizorami, wie o tym cudowne dziecko futbolu. I co? Podnosi ręce w geście tryumfu, sędzia uznaje gola (w końcu, czy wielki Diego może się mylić?). Wściekli Anglicy protestują. Na próżno.
        Po meczu Maradona kwituje z cynizmem dociekliwe pytania dziennikarzy: "Jeśli to była ręka, to była to ręka boska".
        Czy o taką szlachetną rywalizację chodziło baronowi de Coubertin?
        Drugie symboliczne dla mnie wydarzenie miało miejsce podczas jednej z olimpiad. Finisz biegu maratońskiego kobiet. Na wypełniony po brzegi stadion wbiega Szwajcarka. Biegnie po pewny medal. Mniej więcej sto, sto pięćdziesiąt metrów przed metą rozpoczyna się dramat. Zawodniczka zatacza się, nogi się uginają, plączą. Uderza w bandę, przewraca się, znów wstaje i stara się biec. Widzi metę i nie może do niej dobiec! Na stadionie zapada grobowa cisza. Wbiegają inne zawodniczki i mijają ją bez żadnej reakcji. Nie ma pomocy, nie ma litości. Jest meta, medal, pieniądze od sponsorów za jak najwyższe miejsce. Obserwują to dziesiątki tysięcy ludzi na olimpijskiej arenie, ponad miliard w telewizji. Po dramatycznej walce z włas- nym organizmem, Szwajcarka dobiega do mety. Sama.
        Czy o taki rodzaj szacunku wobec rywala chodziło baronowi de Coubertin?
        Herosi naszych czasów dają przykład na cały świat. Współcześni idole są: boscy, ponadprzeciętni, bogaci do obrzydliwości. A jakieś tam szczytne idee sprzed stu lat? Mamy przecież XXI wiek! Takie czasy, inne czasy...

        Szanowny Panie Baronie,
        uprzejmie informuję, że jednak Pana idea żyje. Widziałem ją na małym, cichym, prawie pustym stadionie. Wnieśli ją na metę, podnosząc ręce w geście tryumfu, dwaj uśmiechnięci chłopcy z zespołem Downa. Nazywają ich - Muminki.
        Z wyrazami szacunku - autor.


Powrót do spisu treści

W 80 KLIKNIĘĆ DOOKOŁA ŚWIATA
(fragment)

        [...] Rozkoszując się jej przepięknymi pejzażami, zastanawiałem się gdzie teraz kliknąć... to znaczy, chciałem powiedzieć, się udać. Miałem ogromną ochotę zapoznać się z diabłem na Tasmanii i skoczyć jeszcze do Nowej Zelandii. Ale to miała być podróż dookoła świata w 80, a nie w 800 kliknięć. A więc robię wielki skok przez Ocean Spokojny i - witaj Ameryko!
        Zacząłem internetowe poszukiwania od Krzysztofa Kolumba. Chciał wytyczyć zachodni szlak do Indii, a odkrył nowy kontynent. Poza krótkim okresem tryumfu i okazywanych zaszczytów, był przez współczesnych niedoceniony, opuszczony, a nawet przez pewien czas więziony. A jak jest obecnie? Na przykład w sieci internetowej? Ku mojemu zdumieniu, niewiele się zmieniło. Informacje nadzwyczaj skąpe, wyrywkowe, a w wielu miejscach, z jakąś nieskrywaną satysfakcją, uwypukla się porażkę (!?) Krzysztofa Kolumba - bo uprzedzili go kilka wieków wcześniej Wikingowie, bo miały być Indie, a wyszło co innego, bo przyczynił się do zniewolenia Indian (sic!). Nawet, że był Genueńczykiem, też mu się wytyka.
        A ja, mając ogromny szacunek do tej postaci, postanowiłem zacząć podróż od Kolumbii. To też swoisty chichot historii. Na cześć wielkiego odkrywcy nazwany został, z całym szacunkiem, ale jeden z mniejszych krajów, a kontynent nazwano od imienia innego włoskiego żeglarza - Amerigo Vespucci.
        Wpisuję w wyszukiwarce internetowej "Colombia" i zaczynają się schody. Kartele narkotykowe obok organizacji walczących z przemytem narkotykowym, oferty super kawy w super cenie, hotele, restauracje, dwa uniwersytety i atrakcyjny dom spokojnej starości. Dobiła mnie natrętna witryna CIA - Centralnej Agencji Wywiadowczej, w której zapewne zostałem skrzętnie prześwietlony i odnotowany. Zakląłem pod nosem i już chciałem ruszać w innym kierunku, gdy mój wzrok padł na link do ambasady Kolumbii w Waszyngtonie - www.colombiaemb.org. Stąd już poszło z górki. Trochę poszwendałem się po dyplomatycznych salonach i przez dział Arts & Culture trafiłem już do docelowego kraju. Konkretnie do Ministerio de Cultura, czego tłumaczyć chyba nie muszę. Adres www.mincultura.gov.co. Okazuje się, że w Ameryce Południowej też robią bardzo ładne strony WWW. Ta jest tego przykładem. Przyjrzałem się różnym programom, m.in. Sistema Nacional de Cultura (nie muszę chyba tłumaczyć). Uspokoiłem się, ten kraj ma ogromny potencjał intelektualny, sztukę na wysokim poziomie, a kartele narkotykowe są tylko fragmentem - co prawda okrutnym, bezwzględnym i zbrodniczym - ale tylko fragmentem ogólnego wizerunku tego pięknego kraju.
        Wracając jeszcze do Kolumba, to przypomniały mi się niedawne uroczyste obchody 500-lecia odkrycia kontynentu amerykańskiego. Trwały wówczas zażarte kłótnie, gdzie właściwie Kolumb postawił tam po raz pierwszy swoją stopę. Spór rozstrzygnęło, jak to ostatnio często ma miejsce - Hollywood. W jednej z ostatnich superprodukcji filmowych wielki Genueńczyk przybił do brzegu od strony... Oceanu Spokojnego! Podobno były tam lepsze warunki do kręcenia (kładę nacisk na to ostatnie słowo). Zabawny epizod, ale mający coś z symboliki naszych czasów.
        Z Kolumbii ruszyłem na północ. Postanowiłem odnaleźć potomków wielkiego Państwa Majów. Zamieszkują m.in. tereny w południowo-wschodnim Meksyku, nad zatoką Tehuantepec (Ocean Spokojny), przy granicy z Gwatemalą. Odwiedziłem Indian z prowincji Chiapas. Skłonił mnie do tej podróży list subcomendante Marcosa z Zapatystowskiej Armii Wyzwolenia Narodowego, który znalazłem kiedyś w Internecie. Zaczynał się takimi oto słowami: "Pozdrawiamy was. Wciąż tu jesteśmy, wciąż walczymy. Są powody, dla których w tym kraju noc na ziemi jest zawsze ciemniejsza od nocy na niebie. W końcu jednak nastaje świt..." (pełny tekst pod adresem: www.btsnet.com.pl/hrypa/marcos.htm) Czy można pozostać obojętnym wobec tak dramatycznych słów płynących od rdzennych mieszkańców tej ziemi? Wchodzę na meksykańską stronę pod adresem: www.chiapas.gob.mx. I co widzę? Szczęśliwych Indian, uśmiechniętych, zadowolonych, objętych pełną opieką edukacyjną, socjalną, medyczną. Coś tu zgrzyta - pomyślałem. Wierzcie mi, spędziłem wiele godzin na wertowaniu materiałów z całego świata na ten temat. W tym rejonie rozgrywa się ogromny ludzki dramat, a noc na tej ziemi chyba rzeczywiście jest tutaj "...zawsze ciemniejsza od nocy na niebie". Znalazłem polską stronę, przez którą można pomóc Indianom z Chiapas w Meksyku Adres http://republika.pl/falodz/chiapas.htm.
        Postanowiłem poszukać w Ameryce szczęśliwych Indian. Czy są tacy? Znalazłem może nie tyle szczęśliwych, co bardzo bogatych. W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej postanowiono zrekompensować rdzennym mieszkańcom wielowiekowe krzywdy i upokorzenia w szczególnie pomysłowy sposób. Otóż na terenie niektórych rezerwatów zrobiono coś w rodzaju rajów podatkowych, w których Indianie mają wyłączność na prowadzenie kasyn gry, sprzedaży alkoholu i innych używek po znacznie niższych cenach. Zastrzeżono jednak, że część zysków musi być przeznaczana na cele edukacyjne, socjalne, zdrowotne.
        Najbardziej zabawne jest to, że biali, i nie tylko, mieszkańcy USA szturmują te kasyna przez 24 godziny na dobę przez siedem w dni w tygodniu. Dają się "skalpować, rabować i poddawać obróbce tomahawkiem" bez oporu i cienia sprzeciwu. Obydwie strony są z tego chyba zadowolone, bo interes kwitnie na całego. Przyznaję, odwiedziłem tych kasyn sporo. Wyszedłem z własnym skalpem na głowie i bez uszczerbku finansowego. Podróże wirtualne mają swoje wady, ale w tym wypadku była to niewątpliwa zaleta. Z oporami, bo nie chcę propagować hazardu, podaję jeden adresik: www.chewelahcasino.com.
        Czas biegnie nieubłaganie. W redakcji zastanawiają się już, czy zdążę na czas oddać materiał. Nie chcąc być gorszy od Fileasa Fogga, wracam pospiesznie do Europy. Pomyślałem jednak, że po tak długiej podróży, należy mi się na koniec porcja solidnej rozrywki. Odwiedziłem wiedeński Prater pod adresem www.wiener-prater.at. Wesołe miasteczko w starym, dobrym stylu. Udostępnione w roku 1766 przez cesarza Józefa II, jest już unikalnym zabytkiem w skali światowej. Oprócz niemieckiej, jest również wersja angielskojęzyczna witryny. Liczne zdjęcia, historiografia, mapy, opisy oferowanych atrakcji. Czuje się tutaj jeszcze ducha starego, dobrego Cesarstwa.
        A propos, przypomniała mi się smakowita, galicyjska anegdotka z tamtych czasów. Pewien szlachcic znad Wisły dowiedział się, że w Wiedniu można kupić tytuł hrabiego. Wysłał więc tam swojego lokaja, żeby taki tytuł mu nabył. Po dwóch tygodniach lokaj wraca, a szlachcic pyta - No i jak tam Janie, kupiłeś mi tytuł hrabiego? - Nawet dwa - pada odpowiedź. - Były tak tanie, że kupiłem go również i dla siebie!
        Leniwy ruch myszką i jestem w domu. Pędzę oddać materiał do redakcji, gdzie liczą na wygranie zakładu. Nic z tego! Podobno jakimś cudem podczas wędrówki zaoszczędziłem, podobnie jak Fileas Fogg, kilka godzin, to jest - kliknięć...!

ZAKOŃCZENIE.
        Wyruszając prawie trzy miesiące temu w moją podróż w 80 kliknięć dookoła świata, nie wiedziałem, że właśnie te felietony spowodują tak ożywioną reakcję Czytelników. Może wynika to z tęsknoty za dalekimi podróżami, przygodą, a może była to okazja do chwilowego oderwania się od naszych przyziemnych, codziennych problemów? Wzruszył mnie e-mail Pani Małgorzaty z Turku. Pisała go o trzeciej w nocy, po kolejnej porażce w Biurze Pracy, w kiepskim nastroju psychicznym. Powiedziała, że zabrała się ze mną w wirtualną podróż po świecie. Dziękuję Pani Małgosiu i głowa do góry. Jak to powiedział subcomendante Marcos z Chiapas? "...w tym kraju noc na ziemi jest zawsze ciemniejsza od nocy na niebie. W końcu jednak nastaje świt..." [...]

Powrót do spisu treści


*       *       *

Salonik Literacki Piotra Stanisława Króla - ZAPRASZAMY!

*      *      *
Książka „Czy tędy na wyspy szczęśliwe...” jest dostępna m.in. na półkach księgarni internetowej POEZJA POLSKA. Jeśli chcesz po nią sięgnąć (zapraszam),
KLIKNIJ TUTAJ

Sprzedaż wysyłkową książki prowadzi także Wydawnictwo Komograf, tel.: (0-22) 722-20-30, e-mail: komograf@komograf.com, adres: ul. Sadowa 8, 05-850 Jawczyce. Cena egz. 15 zł, koszt wysyłki wg cennika Poczty Polskiej pokrywa zamawiający.

„Szczęście jest jak motyl. Ścigaj je, a umknie ci.
Usiądź spokojnie, a spłynie na twoje barki.”

Anthony de Mello